Cały wczorajszy dzień we mnie siedzi. Cały. A właściwie nie - jego część...
Ale po kolei.
Odprowadzałam wczoraj Piotrka na dworzec. Stanęliśmy przy jednej z kas i Piotrek wyciągnął portfel, by dać mi jakieś drobne. Miałam mu kupić bułę na drogę (znowu nie jadł śniadania). Podszedł do nas starszy pan o kulach i poprosił mnie o jakiś pieniążek na jedzenie. Akurat miałam w ręce kilka złotych. Dałam mu 1,5zł. Podziękował i odszedł. Pomyślałam, że nie zbiera na wódkę, że faktycznie kupi sobie coś do jedzenia, o co na dworcu nie trudno. Jest tam nawet świetny sklep z kilkunastoma rodzajami chleba, bułek i drożdżówek.
Podejrzewam, że ten pan już zostałby przeze mnie zapomniany, gdyby nie...
W drodze powrotnej z dworca wstąpiłam do Starego Browaru. Weszłam do Piotra i Pawła, by kupić coś na "obiad". W koszyku miałam już czekoladę, wafle ryżowe w czekoladzie, dwa serki wiejskie grani, deSerek czekoladowy. Podeszłam do lodówek, by pomyśleć nad jogurtem.
I w tym momencie podeszła do mnie niska, starsza pani. Miała podkrążone, zaczerwienione od łez oczy i chodziła o kuli. Łamiącym się głosem poprosiła o jakieś pieniążki na jedzenie, bo wyszła dopiero co ze szpitala i nawet obrączkę jej wzięli - pokazała mi dłoń. Nie wiedziałam, co powiedzieć, co zrobić. W portfelu miałam 30zł. Co miałam zrobić? Pomyślałam, że skoro już jesteśmy w sklepie, to zrobimy małe zakupy. (Głupio mi się zrobiło, jak pomyślałam, co mam w koszyku i na co chcę wydać pieniądze.) Zaproponowałam jej jeden z serków grani i kupienie chleba. Zgodziła się. Podeszłyśmy do kasy. Tam wymyśliłam jeszcze pomidora i ogórka, ale za ogórka podziękowała, bo byłoby jej za ciężko. Najpierw skasowałyśmy jej zakupy (płaciłam kartą, żeby nie było...), kosztowały niecałe 7zł. Nie wiedziałam, co z nią zrobić. Stała taka sierotka... Poczułam się jak w jakiejś pułapce. Ona nie wiedziała, czy może przejść za kasę i spakować swoje rzeczy, ja przez to nie mogłam się ruszyć. Na dobrą sprawę w każdej chwili mogłam jej powiedzieć, że ma się ***. Udało mi się ją "przesunąć", spakowałam jej rzeczy do siatki i dałam jej ją do ręki. Podziękowała i odeszła... Ja byłam tak zdenerwowana, że o mało wyrwałabym kasjerce z ręki kartę, której kilka sekund prędzej nie kazałam jej oddawać, bo i tak za moje rzeczy płaciłam kartą. Byłam tak spanikowana, że nie mogłam się spakować. Idąc do wyjścia minęłam tę panią. Bałam się spojrzeć. Pomyślałam, że co, jeśli zobaczę coś, co ukaże, że kobieta kłamała? na szczęście próbowała tylko upchnąć zakupy do swojej małej torebki, by łatwiej było je nieść.
Do domu prawie biegłam (na szczęście mam blisko). Uspokoiłam się dopiero, gdy skręciłam z Półwiejskiej w Kwiatową (ok. 200m od wyjścia z Browaru), zwolniłam krok, przystanęłam. Choć pierwsza fala paniki, strachu(?) i całej reszty minęła, to i tak chciałam jak najszybciej być u siebie, usiąść, zakamuflować się, odizolować... Byłam tak zdenerwowana, że cała się trzęsłam. Chyba z nerwów chciałam zniszczyć (zjeść) wszystko, co kupiłam. Ale nawet podczas jedzenia, byłam tak spanikowana, że ciągle się trzęsłam i z całej siły ugryzłam się w język...
Nie wiem, co to wszystko było... Przez cały wieczór myślałam o tej kobiecie.
Gdzie jest? Czy ma dach nad głową? Czy nie moknie (padało)? Czy nie potrzebuje pomocy? Czy nie miała jakichś problemów przez to, co jej kupiłam? Czy zjadła? Czy jej nie zaszkodziło?
Przypomniał mi się mój "trzeci dziadek", gdy był chory, i kobieta, którą spotkaliśmy 1,5 roku temu w Sylwestra. Płakała, bo dowiedziała się, że ma raka, mąż ją opuścił i nie ma dokąd iść. Podpowiedziałam, że ma iść do sióstr zakonnych, które mają swój budynek przy pl. św. Rocha.
Ten świat jest taki dziwny...
Ale po kolei.
Odprowadzałam wczoraj Piotrka na dworzec. Stanęliśmy przy jednej z kas i Piotrek wyciągnął portfel, by dać mi jakieś drobne. Miałam mu kupić bułę na drogę (znowu nie jadł śniadania). Podszedł do nas starszy pan o kulach i poprosił mnie o jakiś pieniążek na jedzenie. Akurat miałam w ręce kilka złotych. Dałam mu 1,5zł. Podziękował i odszedł. Pomyślałam, że nie zbiera na wódkę, że faktycznie kupi sobie coś do jedzenia, o co na dworcu nie trudno. Jest tam nawet świetny sklep z kilkunastoma rodzajami chleba, bułek i drożdżówek.
Podejrzewam, że ten pan już zostałby przeze mnie zapomniany, gdyby nie...
W drodze powrotnej z dworca wstąpiłam do Starego Browaru. Weszłam do Piotra i Pawła, by kupić coś na "obiad". W koszyku miałam już czekoladę, wafle ryżowe w czekoladzie, dwa serki wiejskie grani, deSerek czekoladowy. Podeszłam do lodówek, by pomyśleć nad jogurtem.
I w tym momencie podeszła do mnie niska, starsza pani. Miała podkrążone, zaczerwienione od łez oczy i chodziła o kuli. Łamiącym się głosem poprosiła o jakieś pieniążki na jedzenie, bo wyszła dopiero co ze szpitala i nawet obrączkę jej wzięli - pokazała mi dłoń. Nie wiedziałam, co powiedzieć, co zrobić. W portfelu miałam 30zł. Co miałam zrobić? Pomyślałam, że skoro już jesteśmy w sklepie, to zrobimy małe zakupy. (Głupio mi się zrobiło, jak pomyślałam, co mam w koszyku i na co chcę wydać pieniądze.) Zaproponowałam jej jeden z serków grani i kupienie chleba. Zgodziła się. Podeszłyśmy do kasy. Tam wymyśliłam jeszcze pomidora i ogórka, ale za ogórka podziękowała, bo byłoby jej za ciężko. Najpierw skasowałyśmy jej zakupy (płaciłam kartą, żeby nie było...), kosztowały niecałe 7zł. Nie wiedziałam, co z nią zrobić. Stała taka sierotka... Poczułam się jak w jakiejś pułapce. Ona nie wiedziała, czy może przejść za kasę i spakować swoje rzeczy, ja przez to nie mogłam się ruszyć. Na dobrą sprawę w każdej chwili mogłam jej powiedzieć, że ma się ***. Udało mi się ją "przesunąć", spakowałam jej rzeczy do siatki i dałam jej ją do ręki. Podziękowała i odeszła... Ja byłam tak zdenerwowana, że o mało wyrwałabym kasjerce z ręki kartę, której kilka sekund prędzej nie kazałam jej oddawać, bo i tak za moje rzeczy płaciłam kartą. Byłam tak spanikowana, że nie mogłam się spakować. Idąc do wyjścia minęłam tę panią. Bałam się spojrzeć. Pomyślałam, że co, jeśli zobaczę coś, co ukaże, że kobieta kłamała? na szczęście próbowała tylko upchnąć zakupy do swojej małej torebki, by łatwiej było je nieść.
Do domu prawie biegłam (na szczęście mam blisko). Uspokoiłam się dopiero, gdy skręciłam z Półwiejskiej w Kwiatową (ok. 200m od wyjścia z Browaru), zwolniłam krok, przystanęłam. Choć pierwsza fala paniki, strachu(?) i całej reszty minęła, to i tak chciałam jak najszybciej być u siebie, usiąść, zakamuflować się, odizolować... Byłam tak zdenerwowana, że cała się trzęsłam. Chyba z nerwów chciałam zniszczyć (zjeść) wszystko, co kupiłam. Ale nawet podczas jedzenia, byłam tak spanikowana, że ciągle się trzęsłam i z całej siły ugryzłam się w język...
Nie wiem, co to wszystko było... Przez cały wieczór myślałam o tej kobiecie.
Gdzie jest? Czy ma dach nad głową? Czy nie moknie (padało)? Czy nie potrzebuje pomocy? Czy nie miała jakichś problemów przez to, co jej kupiłam? Czy zjadła? Czy jej nie zaszkodziło?
Przypomniał mi się mój "trzeci dziadek", gdy był chory, i kobieta, którą spotkaliśmy 1,5 roku temu w Sylwestra. Płakała, bo dowiedziała się, że ma raka, mąż ją opuścił i nie ma dokąd iść. Podpowiedziałam, że ma iść do sióstr zakonnych, które mają swój budynek przy pl. św. Rocha.
Ten świat jest taki dziwny...
przynajmniej wiesz, że kupując bułkę, na pewno zostanie ona zjedzona, a jak dasz pieniądze nigdy nie wiesz, na jaki cel zostaną przeznaczone...
OdpowiedzUsuń